Zbieram się do napisania tego postu już od kilku miesięcy. Na początku chciałam wszystkie tytuły wpakować do jednego wora, ale uznałam, że czekałabym na to wieczność.
Wiele razy mówiłam na tym blogu, że jednym z moich czytelniczych celi jest przeczytanie wszystkiego co mam Dostojewskiego. W jego piórze zakochałam się jeszcze w szkole przy okazji „Zbrodni i kary”, a z racji tego, że wydanie MG jest bardzo charakterystyczne i widoczne, to patrzę na nie praktycznie cały czas będąc w swoim pokoju. Kusi kusi… ale wciąż jest za mało czasu lub jest coś łatwiejszego i szybszego.
Zostały mi jeszcze cztery pozycji ze wszystkich sześciu, które posiadam. Już jakiś czas temu przyszła do mnie bardzo cieniutka książka i uznałam, że to znak. Że właśnie tym tytułem rozpocznę swój wielki powrót do rosyjskiego pisarza. Przeczytałam, choć szło mi opornie… i wzięłam nawet od razu drugą do ręki na wyjazd i przeczytałam połowę, ale w podróży kupiłam „Być jak Pągowski”, a później już poleciało z zupełnie inną lekturą. Aktualnie czytam Salvadora Dali i może uda mi się po nim znów wrócić do „Braci Karamazow”?
Dzisiaj jednak o „Wspomnieniach z martwego domu”, bo ileż można o tej sztuce? 😉 Czasami trzeba się oderwać na zwykłą lekturę lub ciężką biografię, jak w tym przypadku.
Choć czy to rzeczywiście była ciężka historia? Niewątpliwie. Zesłanie na Sybir do najprzyjemniejszych wydarzeń nie należy, tym bardziej jeśli tył książki informuje nas, że to wspomnienia samego Fiodora Dostojewskiego. Jednak podczas czytania miałam dobre emocje, naprawdę. Fiodor piszę w sposób bardzo lekki. Wspomina, przytacza różne historie i choć jest w tym ogromny świadomość zła, które się tam dzieje, to sam bohater przezywa to nad wyraz spokojnie.
I to chyba w tym wszystkim jest takie piękne. Dał mi ogląd na zupełnie inną perspektywę. Słowa, które najbardziej utkwiły mi w pamięci, to te, gdzie bohater zastanawia się nad tym, czy kiedy odpracuje swoje w syberyjskim więzieniu z radością będzie opuszczał to miejsce. Zastanawiał się na przywiązaniem człowieka do miejsca. Niesamowite! Dotknęło mnie to jakoś wyjątkowo.
Złudne jest te ponad dwieście stron. Powoduje wrażenie szybkiej i łatwej lektury… a kiedy już się za nią zabrałam, siedziałam z nią ponad miesiąc. Nie potrafiłam przejść jej po macoszemu, na szybko. Potrzebowałam czasu. To nie jest książka na chwilkę. To nie jest coś, co można przeczytać i zapomnieć…
Jeśli interesuje Was tematyka wojny ze strony kobiecej, to polecam Wam post, w którym mówiłam o książce: „Królestwo za mgłą”, to książka w formie wywiadu z Zofią Posmysz. Dla mnie do tej pory najbardziej idealne przedstawienie tego wszystkiego co się działo w obozach. Najdrastyczniejsze, najprawdziwsze, zapadające w pamięć. Może dlatego, że jestem kobietą? Sprawdźcie te dwie pozycje. Nie pożałujecie.
O okładce mówię zawsze, ale dzisiaj nie chcę. Samo tło okładki wiadomo, nie jest dobre, ale brzeg i napisy są spójne z całą serią, więc dobrze 🙂 O okładkach więcej powiem Wam w filmie już za sześć dni i wtedy na nowo zacznę je oceniać, na razie nie chcę zbyt wiele zdradzić.
Ciut więcej od wydawnictwa MG? Sprawdź moje ostatnie recenzje: Zginęła mi sosna oraz Życie pszczół