Sztuka

ALE DUŻO PEKAESÓW! Czyli wystawa Igora Przybylskiego w Galerii El

Zazwyczaj niedziele mam wolne, no wiecie- „dzień święty święcić”. Tak sobie to wymyśliłam, że to będzie właśnie odróżniało ten dzień od wszystkich sześciu innych. Dzisiaj jednak mam wyjątek od reguły i pracuję od rana. Specjalnie obudziłam się chwilę po siódmej (a uwierzcie, że dla mnie jest to duży problem) i zabrałam się za spełnianie wszystkich punktów, które wczoraj w nocy sobie wymyśliłam. Jednak! Skoro już taki mam na to pomysł, to postanowiłam rozpocząć go od notki. I to nie byle jakiej, bo o Galerii El. Niedziela to idealny moment na odwiedzenie sztuki, tak więc czytajcie, zakładajcie szaliki- i lećcie całą rodziną na pekaesy!

Ostatnio jestem trochę sobą przerażona i nim przejdę do konkretnego tematu, na który na pewno czekacie- powiem Wam coś o sobie! 😉 Chodzę sobie do tej Galerii El i jestem wkurzona. Za każdym razem! Bo za każdym razem mi się nie podoba. Podobał mi się Salon 29, bo to nie ma prawda się nie podobać, ale o ostatniej wystawie nie wspomniałam nic. Szanuję miejsce na tym blogu. No i tak sobie myślę- jak to możliwe, że mi się nic nie podoba?! Że się tak wkurzam na sztukę?! Że poszukuję i zadaję pytania jak to możliwe, że coś takiego jest sztuką?! Na początku doszłam do wniosku, że Galeria El po prostu nie jest dla mnie. Jednak później doszłam do wniosku, że może głupieję? Że bez artystycznej szkoły pod bokiem mam nagle problem i staję się zwykłym człowiekiem, który kręci nosem na zamalowane płótna! Na szczęście wyjazd do Gdańska dobrze mi zrobił i odwiedziłam tam wiele wystaw poświęconych dziesięcioleciu wydziału grafiki w Gdańsku. Nabrałam sił i stwierdziłam: „jednak wiem co dobre!”. Nie napisałam Wam o wszystkich wystawach, na których byłam, bo nie było czasu… ale może jeszcze to zrobię? W każdym razie- wróciłam, zobaczyłam, że szykuje się wernisaż czegoś innego, czegoś przedstawiającego i pomyślałam sobie, że to TO! Że wreszcie będzie super. Nie poszłam na wernisaż, nie lubię ich. I wreszcie nikt mi nie zarzuca, że tego nie robię, a później nie patrzy na mnie z nieufnością, kiedy mówię, że byłam, ale w inny dzień. Ah… szkoła! ♥ Tak więc poszłam. W piątek przed premierami. Poszłam, widziałam i…

…. eh! Wystawa Igora Przybylskiego to niewątpliwie coś ciekawego. Zbiór różnych mediów połączonych ze sobą jednym tematem. W Galerii El prezentuje się mimo wszystko dość blado, choć zdjęcia na Instagramie mówią, że to iście fotograficzne ustawienia. Tak się na zachwalałam tymi zdjęciami, że będąc już tam na miejscu odczułam ogromną pustkę. Część malarska okazała się totalnie nie moja. Czułam się najzwyczajniej w świecie śmiesznie patrząc na namalowane pekaesy. No bo ten… no fajne.

W drugiej części jest fotografia i projekcje. To drugie pominęłam na wstępie. Jednak fotografia mnie zaintrygowała. Lubię jak coś przykuwa moją uwagę i jak poświęcam czemuś więcej czasu. Tu, poza pozowaniem do zdjęć naprawdę sporo czasu spędziłam nad wypatrywaniem różnych niuansów itp. Ogromny kolaż składający się z kilkunastu fotografii, który możecie zobaczyć na zdjęciu to rzeczywiście coś ciekawego, ale czy to sztuka?

Może źle zadałam pytanie. To musi być sztuka, skoro znalazła się w galerii, ale czy to sztuka, którą akceptuję, z której się cieszę i z której czerpię? Zdecydowanie nie. Zamykając za sobą drzwi czułam się usatysfakcjonowana. Tym, że zajęło mój czas. Dobrze się tam czułam. Mogłam porozmawiać o tym z moim towarzyszem. Jednak czułam również dyskomfort związany z tym, że to było w galerii, a nie na wystawce dworcowej. Może taki był plan. Cieszę się, że się udało, jeśli tak! Czytałam sobie broszurkę o wystawie, bo mimo wszystko zawszę chcę być w jakikolwiek sposób przygotowana do tego tekstu. Choć czy muszę? Czy ktokolwiek bierze na poważnie te słowa? MAM NADZIEJĘ, ŻE NIE! Przecież nie jestem krytykiem. Jestem uczestnikiem życia galeryjnego i po prostu piszę o swoich emocjach. Tak o. Wreszcie jakiś czas temu znalazłam odpowiednie słowo na to co tworzę. Są to „teksty”. Nie żadne „moje recenzje”, „nowe notki”, „super posty”… tylko „teksty”. Takie moje. To słowo pozwala mi się nie zobowiązywać. Nie wywiera na mnie presji. Czuję się swobodnie jakbym pisała do koleżanki (choć może nie Magdy, do niej tak ładnie bym nie pisała ^^). Nie boję się tego, że mi się coś nie podoba. Wszystkich moich znajomych, których przez te lata zaciągałam do galerii na wernisaże przekonywałam, że nie jest ważne żeby powiedzieć: „nie rozumiem sztuki”, a umieć powiedzieć: „nie podobało mi się!”- choć najlepiej w tym momencie znaleźć również dobre strony 😉 Nooo… ale wracając do tej broszurki. Przeczytałam sobie ją i tam jest tak mądrze napisane, powinnam zmienić zdanie, bo jest pomysł, bo jest plan działania… ale nie.

Mocno szanuję, że spożytkowałam ten czas na wystawę, której nie przeleciałam od pierwszego do ostatniego „dzieła”- tylko rzeczywiście zostałam zmuszona do chwilowego zatrzymania, rozmowy- instagramowych ujęć :p Cieszą mnie takie rzeczy. Mimo wszystko dalej szukam dobrego/innego. ALE to nie oznacza, że nie warto poświęcić pół godziny na pójście z rodziną na wystawę. Przynajmniej dla mnie, chodzenie i sprawdzanie samemu, czy moja opinia jest taka sama jak innych jest mocno cenna, więc idźcie! A później napiszcie do mnie. Może Was w sobie rozkocha. O to przecież chodzi w sztuce. Chyba nie ma niczego co by podobało się wszystkim tak w 100%. Prawda?

Udanej niedzieli! Zjedźcie dobry, niedzielny obiad! ♥

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *